Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/43

Ta strona została przepisana.

Marya spostrzegła, że ogród pozostawał w takimże jak mieszkanie, zaniedbaniu. Koguciki białe, o czubkach wyblakłych, kurki czarne, srokate, spłowiałe, kaczki chude, dreptały po klombach, wskakiwały na ganek, rozgrzebywały ścieżki i progi domu.
— Czyżby tu nie było folwarcznego dziedzińca, że im tak pozwalają zanieczyszczać ogród, — myślała Marya. Odwróciła się z obrzydzeniem. Wtem spostrzegła w drzwiach saloniku don Piane. Serce w niej zamarło ze strachu i wystraszonemi oczyma wpatrzyła się w teścia, lecz ten zaciskając silniej, niż kiedybądź wązkie swe, bezzębne usta, zdawał się nie zwracać na nią uwagi. Opanowała wzruszenie, zbliżyła się do starca wskazując chorego, ostrzegła go cichym głosem:
— Usnął.
Poruszyły się bezdźwięcznie sine wargi don Piane, by się zawrzeć ze zdwojoną niechęcią.
Onieśmielona Marya pozostała przy drzwiach, a stary postąpił parę kroków naprzód. Chód jego był tak niepewny, a na zaciśniętych ustach miał taki grymas rozkapryszonego i zarazem wystraszonego dzieciaka, że aż ją zdjęła litość nad tą bezsilną, zdziecinniałą starością. Wyciągnęła ramiona i zanim się stary spostrzegł, wodtrzymała chwiejącego się, i ujmując go pod ramię, pomogła przejść przez salon. Gdyby się na coś podobnego odważyła Serafina, stary zagroziłby jej pewnie pięścią. Tym razem zmieszał się, jak gdyby się czegoś zawstydził. Zamruczał niewyraźnie:
— Nie trzeba... nie trzeba...