Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/44

Ta strona została przepisana.

— Owszem, — przerwała mu łagodnie lecz stanowczo, młoda kobieta. — Usiądźcie, zanim się Stefan przebudzi.
Mówiąc to, posadziła starego na otomanie i ciągnęła półgłosem:
— Zbudzi się, sądzę, niebawem, śpi dość długo. Zresztą, sądzę, że tak bardzo słabym nie jest. Dobra doza chininy, odżywianie się, trochę starania, to i powstanie... Słaby tylko... Musieliście to dostrzedz?
— Jakżebym mógł nie dostrzedz! Słaby! Ale czy mię słucha? Wszystko robi po swojemu: Mówię mu, nie wychodź, zaziębisz się, a on jak na złość, na koń, na polowanie, na błota. Mówię mu, że wychodzić po zachodzie słońca nie trzeba, a on swoje, włóczy się po nocach, dokazuje... — zrzędził stary.
— Prawda! — myślała Marya, przypominając sobie, nie bez wyrzutów sumienia, pustą amforę i topazowe wino.
— Ja mu mówię, — ciągnął don Piane, — stukając palcem po pomarszczonej swej lewej dłoni, — pilnuj się zleceń lekarza, chowaj recepty. Co tu napisano? China, żelazo, arszenik, dyeta pożywna, a on ani dba o to! Tumh! — kończył z giestem opadającego na loże człowieka, rad, że go Marya słucha i potakuje mu.
— A kiedy był doktór, — spytała, nie wiedząc, o czem mówić z teściem.
— Dziś, z samego rana.
— Czy mówił, że wróci?