Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/47

Ta strona została przepisana.

żył się do drzwi, ostrożnie zaglądając do pokoju chorego.
— Proszę, — uśmiechnęła się Marya, przyzywając go skinieniem dłoni: — Stene zdrowszy. Wyzdrowiał.
— O! niezupełnie jeszcze, — zaprotestował Stefan, zdumiony zgodą, jaka panowała pomiędzy jego ojcem i bratową.
Stary zbliżał się pomału do łóżka chorego syna, w zgasłych jego, małych oczach, świeciło zadowolenie.
— Niech ojciec siada, — prosił chory i don Piane usiadł, opierając na jedwabnej, błękitnej kołdrze rękę małą, drżącą, pokrytą siecią żył sinych, pod wyschłą, żółtą skórą.
Milczeli, stary siedział, Marya stała przy łóżku, Stefan leżał z przymkniętemi powiekami. Słychać było brzęczenie ostatnich kilku much, szmer liści drzewa, świegot nieśmiały ptaszyny, ożywionej niespodziewanem ciepłem dnia pogodnego. Pozostała w salonie kotka, nastawiła czarne uszy i łapką łowiła promyk słońca, zabłąkany na progu, którego nie ośmielała się przekroczyć.
Stefan leżał z przymkniętemi powiekami i myślał: po co sprowadził Maryę? Długo-li pozostanie? Błogo mu było widzieć zgodę pomiędzy ojcem a bratową. Widział, że stary jest pod urokiem młodej, słodkiej kobiety, lecz długoż to potrwa? Wkrótce służące, a zwłaszcza chytra i bezwstydna Serafina, górę wezmą.
— Powinienbyś się posilić, — zauważyła Marya. — Późno już.