Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/49

Ta strona została przepisana.

gę swym ulubieńcom, zaczął rozwodzić się nad zamiłowaniem synowej w domowych zwierzętach.
— Można ich tu przywołać, całe pół tuzina, — zauważył Stefan rad, że na daną chwilę przynajmniej, Serafina nie odzyszcze swej władzy nad starym.
Po nakarmieniu chorego, don Piane i Marya, zasiedli do obiadu przy małym stoliczku, w otwartych drzwiach na balkon.
Wraz z promieniem słońca, padającem na dywan, wpadł do pokoju lekki powiew wiatru, igrając z włosami Maryi, nabierającemi w słońcu odbłysków miedzi.
Marya dla rozweselnia starego, szczebiotała i śmiała się jak dziecko, oglądając się ciągle z niepokojem na Stefana. W żywem świetle dnia, ze słońcem złocącem jej włosy, delikatny jej profil miał w uśmiechu coś słonecznego i dziecięcego, a muszka pod okiem i dołki na młodych policzkach, przy każdym ust zagięciu, podnosiły urok jej piękności.
Opierając się na podniesionych poduszkach, czując przyjemność łagodnego ciepła, Stefan oczu nie spuszczał z bratowej. Wilią jeszcze nie przypuszczał, by się mogła uśmiechać tak słodko i rozkosznie, by tyle świeżości i życia było w tej, w żałobne szaty przyobleczonej, bladej kobiecie. Teraz widział ją w innem świetle. Byłże to wpływ odmiennego otoczenia? Nie potrafiłby powiedzieć, lecz czuł, że mu się zdawała bliższą, przystępniejszą, a natomiast widmo zabitego brata rozpływało się na dalekich, słońcem rozświeconych horyzontach, rozciągających się za otwartemi na balkon drzwiami.