Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/51

Ta strona została przepisana.

Wieczór nadszedł spokojny, pogodny. Don Piane, przebudziwszy się, opowiadał, że mu się śnił bury kotek Maryi. Chciał potem, by z nim zeszła do ogrodu i z oczami łez pełnemi pokazał jej wysoki mur, odgradzający od świata pustelnię zamieszkałą przez Sylwestrę. Z kolei wiódł ją w samą głąb ogrodu, nad sadzawkę, nad którą zwieszały się wierzby płaczące, tuż pod zachodnim murem, kędy, poprzez szczerby i wyłomy, widać było pole.
Maryę, pod wierzbami zatrzymało wspomnienie. Płytka, lecz krynicami zasilana woda sadzawki, miała zielonkawą przezroczystość. Odbijały się w niej wierzby o zwisłych jak warkocze gałęziach. Zdawała się zwierciadlaną taflą, na której rysowały się delikatnie rzeźbione drzewa o srebrzystych gałązkach, operlonych liściach.
Po za murem, pleśnią pokrtym, malowniczym w zaniedbaniu swem i starości, niebo jesienne, nizkie, jasne, z pasmami obłoków białawych, łagodnych, w przyćmionym tonie, zdawało się rozległą równiną, spowitą w lekkie, srebrzyste opary, które opadało miękko, nizko zachodzące, do białego miesiąca podobne, blade słońce.
Marya, pochylając się nad sadzawką, spostrzegła w niej odbicie własnej twarzy, oświeconej bladem słońcem, na szmaragdowych przyzroczystościach wody... Co tu robię? — spytała nagle sama siebie.
Don Piane rozdeptał był właśnie prześliczną szklarkę i końcem okutego swego kija, kopał rowek w piasku, na mogiłkę dla biedaczki.