— Po co tu jestem... teraz? — pytała siebie Marya, pochylając się niżej nad szmaragdową tonią.
Przypomniały się jej otrzymane od nieboszczyka męża wiersze, zatytułowane „Sadzawka“, w których Karol Arca, opiewał, jak dzieckiem będąc, wraz z bratem, lubił bawić się w tej miejscowości, zakładać sieci na miniaturowe rybki, puszczać flotyllę z kartonu, z góry przeznaczoną na szybkie zniszczenie. Później, pacholęciem już będąc, siadywał tu w czasie letnich wakacyi, z książką łacińskich zadań w ręku. Później, podziwiał tu szczególne odbicie się nieba w szmaragdowej toni, w wieczory, gdy księżyc, na nowiu, wychylał srebrzyste rogi pomiędzy delikatne gałązki wierzb srebrnych. Podziwiał, i na kryształową taflę wody rzucał wiązanki arcadeli, wypisując niemi ukochanej „Maryi“ imię.
— Jeżeli kiedy — pisał młody i domorosły poeta — kroki swe zwrócisz w te ustronie, czytaj twe imię kwieciem wysypane...
Wiersz był pospolity, lecz Maryi zdawał się arcydziełem i wpatrzona w „szmaragdową toń“, powtarzała go w myśli i pytała siebie z goryczą: — I pocóż, pocóż przyszłam tu teraz? Niema go! a ja się tu sama znajduję. Zdjęła ją niewysłowiona tęsknota za tem, co ją odbiegło i nie wróci i wrócić nie może... uczula rozpacz. Słodkie słowa kochanka, zacierały się na przezroczy wód, szarą mgłą zachodziły jej oczy. Płakała. Don Piane, tymczasem, skończył grzebać swą skrzydlatą, niewinną ofiarę, zadeptał rozgrzebaną końcem okutego
Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/52
Ta strona została przepisana.