Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/60

Ta strona została przepisana.

ne, uderzając zawzięcie kijem po pniu wierzby, strącał z niej deszcze liści pożółkłych, Stefan uparte zachowywał milczenie. Marya sądziła, że się zatopił w wspomnieniach dzieciństwa, młodości, wspólnych z bratem zabaw i marzeń... w tem młody człowiek zagadnął ojca najprozaiczniej pod słońcem, opowiadając mu o nadużyciach sług i kradzieży Serafiny.
— Kto ci znosi te plotki! — oburzył się stary, z zaciętością okładając kijem pień pochylonej nad wodą wierzby.
Młoda kobieta zarumieniła się, obrażona, lecz zmilczała, a widząc, że się Stefan niecierpliwi i unosi, jęła go uspakajać łagodnie:
— Daj spokój! zaszkodzi ci to! Uspokój się!
— W głosie jej była macierzyńska powaga i pieszczota, którą chory odczuł, uspakajając się już za dotknięciem czarodziejskiej laski. Zadumał się. Słychać jeno było świegot sikory i suche uderzenia kija don Piana, odskakujące od kory wierzby. Sama Marya nie ośmielała się oznajmić mu, że teraz gdy wraca do zdrowia, zamierza odejść do siebie; nie chciała rzucić go na pastwę kaprysów don Piana, mściwości rozzłoszczonych służących. Trzeciego dnia Stefan otrząsł się z apatyi, wyrażając życzenie.
— Możebyśmy się przeszli w pole. Trzeba będzie jednak iść pomału, dotrzymując kroku ojcu.
— Iść w pole! — pomyślała Marya.
— Dobrze więc, idziemy! — ozwał się Stefan o-