Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/62

Ta strona została przepisana.

ruiny, myślał złośliwy adwokat, wygrzewając się na słońcu, pod kościelnym murem.
Josto, towarzyszący swemu panu, połyskujący w słońcu, podjął głowę, warcząc na adwokata.
— Pomyślnej przechadzki! — zawołał ten ostatni uprzejmie, pokazując z poza płotu oczy niebieskie i starannie wygoloną brodę. — Don Stene wyzdrowiał! Cieszę się i winszuję!
— Dziękuję! — odrzekł Stefan.
— A niech cię, — zamruczał don Piane.
Szli dalej, pomału, zatrzymując się często, rzadkie zamieniając słowa o rzeczach zresztą obojętnych i błahych.
Przy powrocie do domu, Marya, widząc Stefana mniej bladym i ożywionym przechadzką, zdecydowała się oznajmić mu, że dziś wieczorem jeszcze, zamierza wrócić do rodziców.
Szli pomału i w milczeniu, wszyscy troje znużeni przechadzką.
Powietrze było niezrównanie czyste, rzadką odznaczało się przezroczystością. W głębi drogi, ponad opasującemi ją murami, na szafirach horyzontu, ciągnęły się pasma różowawe, blado-koralowe, nienaruszające, owszem, podnoszące błękit nieba i rzucające różowe odbłyski na marmurowe szczyty gór odległych. Bawoły, odrzynały się wyraźnie od tła błękitnego, a przez wytworne gałązki granatów, pokrytych błyszczącym, ciemno-zielonym liściem i purpurowym owocem, przeświecało słońce złote.