Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/63

Ta strona została przepisana.

Na tle tem niezrównanem, rysowała się przy drodze postać chłopca, górala, bawołów tych pastuszka, postać drobna, ciemna w powodzi światła, błękitów, zieleni, odbita niby nieruchoma sylwetka na marmurowem tle dalekiej góry. Nad głową chłopca niby wykutą z bronzu, grubemi kędziorami włosów, chmurka różowa tworzyła purpurową, królewską aureolę, a gruby i wysoki kij, o który owczarczyk się opierał, zdawał się przerzynać błękit horyzontu czarnej kolumny linią.
Don Piane przystanął i podnosząc głowę, spytał chłopca:
— Czyje to bawoły?
— A juści nasze! — odrzekł, a głos jego rozległ się po pustej drodze.
— A ty kto jesteś?
— Syn mego ojca.
— Jakże na imię twemu ojcu, — zawołał chrapliwym głosem don Piane.
— Szymon Sacco Vuoto, (worek bezdenny) — odparł pytany.
Don Piane wdał się w rozmowę z chłopcem, a tymczasem Marya, stojąc ze Stefanem opodal, wskazała mu dłonią gałęź granatu.
— Uderz po niej! Strąć owoc. Dojrzały.
Wzniósł kij, nie dosięgnął.
— Nie dosięgnę, zresztą byłoby to kradzieżą, cudze, — zauważył, uśmiechając się.
— O! — ciągnęła Marya, z prostotą i jak gdyby o tem właśnie była mowa, nie spuszczając z oczu po-