Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/64

Ta strona została przepisana.

krytej soczystym owocem gałęzi, wszak dziś wieczorem wrócę do domu?
— Jakto? co? — zagadnął Stefan, zdziwiony zwracając się ku niej żywo. Czy to w odbłysku nieba spłonął tak cały?
— A tak, wrócę do siebie, bom ci już niepotrzebna.
— Potrzebnaś mi, potrzebna! — zawołał, uderzając kijem po kępie winnych latorośli.
— Ależ nie... zdrów już jesteś!
— Ja... zdrów... — począł i zaciął się i nie słuchając co mu Marya mówiła, myślał, że jeśli kiedy, to teraz, w chwili tej i miejscu, nastręcza mu się okazya, wyznania tego, co od dni trzech, z powrotem sił i zdrowia, nurtuje mu w duszy. Ha! don Piane zbliżał się już ku nim chwiejnym krokiem.
— Wyzdrowiałem, — rzekł z pewną goryczą Stefan, — lecz co najmniej do jutra, mogłabyś pozostać.
— Nie mogę.
— Powinnaś! Nie draźń mię. Mam do pomówienia z tobą, dziś jeszcze, dziś wieczorem, skoro się ojciec położy. Zostaniesz?
Marya nie odpowiedziała. Tyle było tak gorącego nalegania w jego głosie, tak był spłoniony, a zdawał się zmieszany, że po raz wtóry od owego wieczoru, gdy ją odwiedził, Marya miała przeczucie o co mu idzie. Strwożyła się.
Wpatrzeni w dalekie horyzonty, w wieczór pogodny, którego blaski odbijały się o okalające drogę mury, o skał ułamki, szli dalej w milczeniu.