Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/65

Ta strona została przepisana.

Josto biegł przed nimi, chwilami znikał im z oczu, węszył, wracał, skakał dokoła nich, znów odbiegał.
Gdy wchodzili do wsi, ciemniało. Niebo chmurzyło się sinemi chmurkami, a ulica, łącząca się z drogą, wyglądała jak wstążka rzucona na pożółkłe trawy.
— Więc? — spytała Marya, zwracając się do tego samego przedmiotu, — zdecydowane?
— Wróćmy do domu, — odrzekł chłodno.
Znów milczeli, dopiero gdy młoda kobieta mijać miała ogród rodzicielskiego domu, zwróciła się do don Piana i zagadnęła spokojnie, lecz stanowczo.
— Wytłomaczylibyście synowi, że mu już nie jestem potrzebną. Wyzdrowiał, nie potrzebuje pielęgnowania, a niechce bym wracała do siebie.
Don Piane czuł się bardzo zmęczonym; przechadzka go ‘wyczerpała. Chwiał się na nogach, a ze starczym uporem, odpychał ramię pragnącej podtrzymać go, synowej.
— Czemu nie ma chcieć, powinien chcieć, — mówił wzgardliwie, — wszak zbliżamy się do twego domu.
— Mamy go przed sobą, — ozwał się Stefan, przypominając sobie jak się był zatrzymał w tem miejscu, w nocy, przed kilku dniami, zasłuchany w zwodnicze szepty strumienia. Miał iść dalej, Marya jednak zatrzymała się, chcąc go pożegnać.
— Żartujesz! — zawołał. — Wracajmy do nas. Jutro zrobisz, jak zechcesz, ale dziś wrócić z nami musisz; raz, że nie powinnaś pozostawić nas samych, po-