Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/68

Ta strona została przepisana.

— Tak donna Maurycyo! — prześlicznąśmy mieli przechadzkę.
Donnę Marycyę nie łatwo było rozbroić. Nie rozchmurzając czoła, grubym głosem, rozkazała córce, ukazując psa.
— Maryo! wyprowadź tę bestyę, a to mi jeszcze poźre Mimię.
— Pójdź, pójdź Josto, — wołała Marya, lecz pies wołaniu nieposłuszny, czatował na kryjącego się poza drzwiami kota. Marya musiała wywlec Josta za obrożę do sieni, polecając go straży zdziwionej i z ushem już u drzwi Larenty.
— Gdzie ojciec, — pytała służącej. — Pójdź, poszukaj pana zaraz. Marya zamknęła drzwi za sobą.
— Slicznąśmy mieli przechadzkę, — ciągnął don Stene, nie zważając na to, co zaszło. Donna Maurycya zapalała świece, w starożytnych, na komodzie stojących, świecznikach. Don Piane blady, zmęczony, wylękły, nie podnosił oczu, opuszczony na kanapę, na której go syn posadził. Marya przysunęła sobie do kanapy taburet.
— Śliczną, — powtórzyła nieśmiało i unikając wzroku swej matki. — Nie było ani za zimno, ani za gorąco. Widok stamtąd prześliczny. Oddawna tam nie chodziłam...
— Przechadzka posłużyła ci, — zauważył Stefan, przypatrując się jej w świetle świec zapalonych. — Oddawna nie widziałem cię tak różową...
— Od dawna? — mruknęła sarkastycznie donna