Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/69

Ta strona została przepisana.

Maurycya, — od dziewięciu dni głupiec ten, trzyma ją jak na uwięzi, — dodała jeszcze ciszej.
Rozmowa rwała się. Zdaleka dochodziły szmery wioski, drzew, wody, młyńskiego koła terkoty. Świece, pryskając nieco, rozlewały światło w obszernej, surowej, zwykle ponurej komnacie.
Stefan śmiał się bez powodu i racyi, jak dziecko. Może skrywał też zmieszanie, może bawiła go nowość sytuacyi, nerwy miał podniesione. Długa przechadzka. Budzenie się sił żywotnych, podniecało go, upajało.
— Co ci, ojcze! — pytał starego. — Osłabłeś? Maryo! czybyś nie miała jeszcze tego wybornego wina, którem mię onegdaj ugaszczałaś?
Uśmiechał się i okiem mrugał.
— Przyznam się, pani, donno Maurycyo! — ciągnął z dobrze udaną, jeśli udaną była, swobodą, — żem drogo zapłacił poczęstunek bratowej! Ha! wina nie moja, a córki waszej!
— Dlaczego mojej córki? — chłodno spytała donna Maurycya.
— Częstowała mię, a wino było topazowe, wystałe jak oliwa, jak miód słodkie. Sądziłem, że żartuje i chciałem dotrzymać placu...
— Ja? ja mam być wszystkiemu winna, nie piłbyś, gdybyś nie chciał, — broniła się Marya i zwracając się do don Piana, chcąc go wciągnąć do rozmowy, pytała:
— Wszak prawda?
Don Piane rozchmurzył naraz czoło. Wyglądał rozpromieniony. Od chwil kilku szara kotka Mimia, o-