Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/74

Ta strona została przepisana.

widać nic, prócz tych gwiazd jasnych i nic nie było słychać w ciszy nocnej, tak dalece, że Stefan słyszał tik-tak swego zegarka — o mało nie słyszał własnego serca bicia... a może gwiazdy to wybijały godziny, minuty swych wieczystych, po lazurowych przestrzeniach, wędrówek.
Marya nie przychodziła.
Po długiej chwili, Stefan zauważył, że mu zgasł papieros; to go przywołało do rzeczywistości. Odwrócił się i ujrzał Maryę. Przed chwilą doczekać się jej nie mógł, teraz zdawało mu się, że przyszła zawcześnie... jakże jej powie, to co chce powiedzieć?
— Siądź, porszę, — rzekł przysuwając jej fotel.
Usiadła chłodna, milcząca, zrezygnowana rzekłbyś. Stefan nie patrzył na nią onieśmielony, plecami oparty o balustradę balkonu, odrzynając się czarną sylwetką na przezroczystem tle nocy, twarzą zwrócony do palącej się w salonie lampy, bledszy był, niż kiedykolwiek.
— Doprawdy, — począł, uśmiechając się z przymusem i starannie strząsając popiół z papierosa, — doprawdy, wyglądasz dziś nieprzystępnie, lecz chociaż mię nie ośmielasz, powiem ci, co mam na sercu. Nie odpowiadaj mi... ani słówkiem... jeślibyś mi odpowiedziała dziś wieczorem, czułbym się zgubionym. Trzeba, żebyś się nad odpowiedzią namyśliła, zastanowiła dobrze. — Tu Marya, niezbyt zdziwiona może, to przedmową, uśmiechnęła się ironicznie. — Tak, — powtórzył, — trzeba, żebyś się zastanowiła nad wszystkiem i rzeczy brała po ludzku. Bezwątpienia domyśliłaś się, czemu