tak mi się chciałć pójść dziś na spacer, w pole. Zgadłaś, prawda?
— Wszak prosiłeś przed chwilą, bym nie odpowiadała, — odrzekła z półuśmiechem.
— Tak, ale na to tylko, co ci potem powiem.
— W każdym razie przypuszczam, że chcesz, bym była najzupełniej szczerą?
— Wierzę, że nie potrafiłabyś być nieszczerą.
— Dziękuję ci. Więc — mówiła, nie podnosząc spuszczonej głowy, lecz patrząc nań z ukosa, — nie więcej ci się chciało spaceru niż mnie. Ułożyłeś to wszystko, by wywieść nas w pole — swego ojca i mnie, aby nas widziano wszystkich troje razem...
— Po części tak.
— Po części. Inne jeszcze miałeś cele. Ułożyłeś sobie, że zaciąpniesz do nas swego ojca, chcąc go pogodzić....
— Z twoją matką...
— Z mamą i z ojcem moim...
— Z twoją matką, — powtórzył, a poc hwili nowy zapalając papieros, spytał: — To były środki, którymi się posługiwałem, a cel?
— Tego się nie domyślam, — odrzekła.
Nieprawdę mówiła. Domyślała się doskonale, o czem świadczył aż nadto, zasępiony i surowy wyraz jej twarzy, a że Stefan milczał, zapalając gasnący co chwila papieros, ciagnęła chłodno i tak, jak gdyby chciała wyprowadzić go z zakłopotania:
— Jeśli celem twym było zatrzymać mi ętu dłużej,
Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/75
Ta strona została przepisana.