Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/79

Ta strona została przepisana.

z dłonią wspartą na stole, z utkwionym w ziemię wzrokiem.
— Zobaczymy się jeszcze jutro rano, zanim odejdę, — dorzuciła od progu. — Dobranoc.
— Dobranoc.
Stefan zapalił nowego papierosa i wrócił na balkon. Stracił nadzieję. Czuł bezdenną pustkę dokoła siebie i w samym sobie, niesmak wielki, zniechęcenie, to co czuł w pierwszych dniach, gdy po gorączce, wracał do zdrowia. Bolał go chłód Maryi. Miał nadzieję, że ją wzruszy, jego wielka i szczera miłość, ona zaś wyglądała obrażoną raczej, a tak obojętną, że nawet w słowa nie zwarła wzgardliwej odmowy. A może... może podobną była do innych, pospolitych kobiet, niemądrą, małoduszną, chytrą i podstępną, fałszywą, przesądami nasiąkłą? Pomylił się, jak przed Madonną bił przed nią czołem, miał ją za dobrą, rozumną, wspaniałomyślną. Zmyliła go jej pozorna wytworność! Tymczasem...
Dotknął dłonią zimnej balustrady balkonu, ochłonął, zrozumiał, że obrażony w męzkiej dumie, krzywdzi Maryę posądzeniem, niesłusznie oskarża. Owszem, milcząca ta odmowa, najlepiej o niej i o podniosłości uczuć jej świadczyła.
— Ja to jestem małoduszny! — myślał, przesuwając dłoń po; czole, czując niesmak i żal do samego siebie. — Nadtom pośpieszył... źle się tłomaczyłem.
Późno wrócił do pokoju. Wyjął z kieszeni zegarek. Wskazówki stanęły na dziewiątej, na chwili, kiedy wy-