Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/80

Ta strona została przepisana.

znawał Maryi swą miłość. Stefan ulegając dziwnym jakimś przeczuciom, odczepił zegarek od dywizki, schował do biurka... niech stoi... dopóki nie wygra, nieszczęśliwie rozpoczętej kampanii.
Nazajutrz Marya była w ogrodzie ze wschodem słońca. Jesienny poranek świeży był i poogdny. Ziemia i mur zwilgły rosą, co się podnosiła mgłą lekką. Na szerokich liściach orzechowego drzewa perliły się krople białe i spływając wzdłuż gałęzi, spadały na ziemię brylantową w słońcu iskierką. Nad polem słały się mgły sine, a na ich tle rysowały się delikatne gałązki migdałowych krzaków o rzadkich już, różowawych i żółtych liściach. Zżółkłe drzewo brzoskwiniowe, w skośnych promieniach wschodzącego słońca zdawało się wystruganem ze złota, zdobnem szmaragdami i rubinami.
Marya, przez ścieżkę bramowaną krzakami róż i winnym krzewem, szła, prosto ku sadzawce. Wierzby zasłaniały wodę. Po za rozsypującym się w gruzy murem, ćwierkały polne koniki. Niebo było błękitne, powietrze chłodne, niezrównanej świeżości.
W przezroczu wody biegały złote, po przez splątane gałęzie wierzby wpadające w nią, słoneczne strzały.
Marya polubiła ten kątek ogrodu, schodziła tam co rano. Szmer wody, drzew i koników polnych ćwierkanie, przywodziły jej na pamięć wiersze męża, napawając tęsknotą za tem, co przeszło, a może i bezwiedną tęsknotę do tego, co ją w życiu spotkać jeszcze mogło.
Poranku tego, ogród, ostatnie roniąc wonie, ostatnie też piękności swe roztaczał w porannem słońcu, we