Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/81

Ta strona została przepisana.

wzmagającem się cieple, w oparach sinych, spowity w tajemniczy smętek jesieni, konających świateł, więdniejących i opadłych liści, pogody na odlocie, tego wszystkiego, co mówi i śpiewa! Spiesz się żyć i kochać, bo zima blizka.
Marya poranku tego, rozumiała wyraźniej, niż kiedy bądź nawoływania jesiennych uroków. I w jej sercu powstawały niewyraźne pragnienia, niby słońce, wyłaniające się z mgły chłodnej.
Dwadzieścia pięć lat zaledwie! A tyle już przecierpiała! Ostatnia jej tak straszna, z taką rezygnacyą znoszona boleść, nie byłaż okupem krótkich, jak sen wiosennego poranku, dni szczęścia. Zawsze w ciszy domowych swych ścian, przy warczeniu kołowrotka, motaniu przędzy na krośna, tak jak i wobec liści opadłych, unoszonych pędem w słońcu migocącego strumienia, czuła, bądź co bądź, podtrzymującą ją nadzieję. Byłże to głos Chrystusowy, przemawiający ze stronnic „Naśladowania“ obietnicami zaziemskiej szczęśliwości, czy zwodniczy głos młodości, dopominający się o optargane swe prawa, o należne sobie ziemskie szczęście?
Teraz w słoneczny ten, jesienny poranek, po nocy bezsennej, pełnej surowych postanowień, wzgardliwych odrzekań się, wznosząc twarz ku słońcu, perlistym rosom, lazurom czystym nieba, czuła całą szczerość miłości, jaką zapłonął dla niej Stefan Arca. Byłoż to spełnienie głuchych, w jej zbolałem sercu żyjących, bądź co bądź: nadziei, co ją podtrzymywały w rezygnacyi?
Stefan miał w oczach cały wyraz oczu Karola, czyż