coś z tego ukochanego, nie żyło w nim, nie pozostało?
Marya zapatrzona w źwierciadło złoto-zielonkawe wody, wsłuchana w szmer strumienia, liści, w polnych koników ćwierkanie, powtarzała, słodkie wiersze:
„Kochaj i kochaj, przy kochaniu życie
Jest jako kwiecie, co podwaja woni,
Wówczas gdy listki swe ostatnie roni...“
Czyżby ona, przeciwnie, wieść miała zawsze już życie nieużyteczne, chłodne, pochłonięta przez żal, strawione tęsknotą?
W tej właśnie chwili, Stefan, otwierając drzwi na balkon, dostrzegł ją w głębi ogrodu i wyszedł na jej spotkanie. I na nim poranka pogoda działała orzeźwiająco. Nadzieja wracała mu do serca.
— Dobry dzień! — zawołał, podszedłszy blizko.
— Dzień dobry, — odrzekła Marya, zmieszana nagłem jego zjawieniem się.
— Prześliczny poranek! — mówił, pochylając się i podejmując skąpaną w rosie, gałązkę wierzbiny.
— Prześliczny, — powtórzyła, wodząc okiem za jego ruchem. Słońce, gdy się schylał, przemknęło po jego krótko przystrzyżonych włosach, silnym karku, dumnem czole. Ody podniósł wzrok na nią, dostrzegła w jego oczach pzrezroczystość i głębokość zielonkawej wody, i to co podziwiała i lubiła w oczach... dziś dłonią śmierci zwartych.
Straszno się jej zrobiło. Może się samej siebie przelękła.
— Jakże twój ojciec? — spytała pośpiesznie, bo-