Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/83

Ta strona została przepisana.

jąc się, by Stefan nie rozpoczął wczorajszej rozmowy.
Słyszała, jak wołał Serafiny, by go odziała.
Po chwili, na krótko zagrożone niebezpieczeństwo, wróciło.
— Cóż Maryo, zostaniesz? — spytał.
— Nie mogę.
— Nie możesz, czy też nie chcesz?
Mówiąc to, pochylił się nad wodą, kreśląc gałązką wierzbiny na jej powierzchni błyszczącej i ruchliwej znaki, w których Marya odgadywała pierwszą literę swego imienia. Uśmiechnęła się, chociaż łzy napływały do jej oczu. Za rozsypującym się w gruzy murem, świegotała sikora.

„Jeśli kiedy niebaczna, w ciche to ustronie
Zajdziesz, patrz dobrze, badaj wody tonie;
Czytaj twe imię, kwieciem wysypane...“

— Obraziłem cię, Maryo? — spytał Stefan, podnosząc czoło, na którem srebrzyły się krople rosy, — co ci jest?
— Nic! nic! męczy mię twój upór. Dowodzisz, że mię kochasz, a zasmucasz mię... Nie obrażasz, lecz... ranisz.
— Słuchaj, Maryo! — rzekł po chwili milczenia, — jestże w mem przeznaczeniu, być zawsze niezrozumianym? Może, niewiem! W każdym razie lepiej byłoby żebyś pozostała z nami. Miejsce twoje tutaj, z czasem zrozumiemy się może, zdala od siebie, nie porozumiemy się nigdy. Tymczasem zostańmy przynajmniej przyjaciółmi, jak przystoi dawno. Miejsce twe tu. Winnabyś