Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/84

Ta strona została przepisana.

czuwać nad nędzną starością naszego ojca.
— Prawda, — rzekła zamyślona i coraz głębiej zasmucona.
Pozostali milczący, zaambarasowani. Stefan pierwszy uśmiechnął się z przymusem.
— Onieśmielasz mię, nie umiem się przed tobą jasno wytłomaczyć... Napiszę...
— Nigdy! — zawołała strwożona.
— Czemu? Dziwna jesteś...
Pomyślał, że Karol musiał pisywać do niej i otrzymywać odpowiedzi. Nic jednak nie odpowiedziała, a w myśli jego, wywołane zapewne miejscem, w którem się znajdowali, budziły się wspomnienia.
— Powiedz! Musisz mieć wiersze pewne, opiewawające tę sadzawkę?
— Tak. Więc ci są znane? — spytała wzruszona.
— Tak, mam je też u siebie.
Marya sądziła, że zażegna niebezpieczeństwo, odżywiając wspomnienia przeszłości, lecz wpadła w sieć jeszcze gęstszą.
Stefan opowiadał głosem wzruszonym wspólne z bratem dzieciństwo, oczy mu rozbłysły, zwrócił się ku niej, a na twarzy słońce przedzierając się przez drzew gałęzie, kładło mu swe blaski.
— Pamiętam, jak gdyby to wczoraj było! nastrugaliśmy gałązek wierzbiny, strojąc sobie fujarki. Słońce świeciło jak teraz i jak teraz sikora śpiewała tam, po za murem, lecz znaleźźć jej nie mogliśmy. Nie była to ta sama zapewne co dziś kwili. Mnie było, pamiętam,