lat dziesięć, dwanaście temu. Mnie się już zachciewało zakochać, jemu tembardziej, dlatego tylko może, że w tym czasie mówiło się i słyszało wiele o małżeństwie siostry naszej, Gracyi, tej, co umarła wkrótce potem. Dość, że obaj marzyliśmy o zakochaniu, obiecując sobie solennie, jedną i tąż samą pannę pojąć za żonę. Z jedną i tą samą mieliśmy się żenić obaj. Z kim, mniejsza z tem, chociażby z sikorą, jedna żona obu nam wystarczyć miała i pamiętam, pomiędzy innemi motywami, mieliśmy na względzie i to, że gdy jeden umrze, drugi pozostanie...
— A jeśliby ona pierwsza umarła, — spytała Marya, wsłuchana w mile sobie wspomnienia szwagra. Spojrzenie, z jakiem się spotkała, spłoszyło wykwitający już na jej ustach uśmiech.
— Nie umarła, — zauważył Stefan.
— Tak ja i ja, — westchnęła kobieta i jak gdyby czuła grożące jej niebezpieczeństwo, chciała odejść uciec od podstępnej słodyczy co ją trzymała na uwięzi u tych wód cichych, przezroczystych, zaklętych w kole słonecznem, pod głosem sikory, pod spojrzniem oczu jasnych, a jak przepaść głębokich, pod niebem lazurowem, pogodnem, lecz już jesiennem.
Weszła na ścieżkę obramowaną różami i wiciokrzewem. Stefan szedł za nią i uśmiechając się, ciągnął:
— Ona nie umarła, ot, po prostu, wyrzeka się życia. Czemu? Alboż ja wiem? Jest w tem może egoizmu sporo...
— W życiu...
Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/85
Ta strona została przepisana.