— Nie, w niej. Pamiętam i dalszy ciąg wierszy;
„Kochaj! o! kochaj! przy kochaniu życie
Jest jako to kwiecie, które zdwaja woni,
Gdy już ostatnie swoje listki roni...“
Zmieszała się, słysząc te słowa, lecz że szła przed nim, nie zauważył jej zmieszania.
— Ty Maryo, przeciwnie, — mówił, — odmawiasz uczucia temu, któregoś zraniła, utrzymując, że cię*on rani, choć chciałby pył zmiatać pod twemi stopy.
Nie odpowiedziała, przyśpieszyła tylko swe odejście z ca sa d’Arca, gdyż cierpiała srodze, a do cierpienia tego mieszała się spora doza lęku, przed nieznanem niebezpieczeństwem.
Przed pustelnią, w której zamknęła się Sylwestra, był dziedzińczyk, otoczony wysokim i ślepym murem, ponad którym rozciągał się szmat nieba. Oko ludzkie nie przebijało tajemnicy ślepych murów. Same jaskółki latem, przysiadały tu na chwilę.
I tylko kruki, szerokie zataczając kola, w smętne dni jesienne, zapuszczały z wysoka wzrok połyskliwy w głębię, murem obwiedzionego dziedzińca, rzucając gardlane krakania w mgliste przestworza listopadowych poranków i wieczorów.
Krakanie to kruków1 zlewało się ze smętkiem jesiennego krajobrazu: pól pustych, szarych pod szarem nie-