Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/91

Ta strona została przepisana.

gnie, rzucały odbłyski podobne do blasków, błąkających się po ścianach kaplicy, a oczy jej zielonkawe pozostawały chłodne i tak, jak gdyby puste były. Niczego się od życia nie spodziewała. W ekstazę nie popadła jeszcze, nie przepaliły jej mistyczne pożary. Czasami, przez autosuggestyę samotności, zamodlona, czuła obejmujące ją, przenikające światło i wówczas zdawało się jej, że została dotkniętą łaską. Więcej było w tem jednak fizycznego spokoju, niż ekstazy, oderwania się chwilowego od wspomnień i przeszłości, ukojenia w którem serce Sylwestry zapominało zażaleń swych, wybaczało, napawając się egoistycznym spokojem. Zresztą, chwile podobne rzadziej nachodziły ją w jej oratoryum, przed Zwiastowaniem Carpacio’a, alabastrową Madonną i Sercem Maryi, niż w łóżku, gdy zasypiała lub budziła się doskonale wypoczęta, alboteż na dziedzińcu pustelni, gdy, w dnie pogodne, szyła pod skrawkiem lazurów, pod południowego słońca światłem.
Spać, ubrać się, zjeść, było jedynem jej zadaniem. Umartwień sobie nie zadawała żadnych, w przekonaniu, że samotność, na jaką dobrowolnie się skazała, ogromna ilość modlitw, codziennie i w nienaruszonym porządku odmawianych i szycie dla biednych, otwierają na oścież bramy nieba.
Zimą, apatya jej i niechęć do świata i ludzi, zwiększała się zwykle, a smętek wspomnień bladł wobec nieba szarego i szronów na ziemi.
Na dziedzińcu pustelni szrony gromadziły się obficie, leżały dłużej. W górze, skrawek nieba opuszczał