Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/93

Ta strona została przepisana.

tajemnicze instynkty twej rasy: dumę szaloną twego brata, starego ojca upór zacięty... Cóżem im zawinił? To chyba, żem cię kochał?...“
Tak wył, tak jęczał, celę jej wstrząsając, wiatr zimowy, biegnący od morza i popychający przed sobą zwoje śniegu, zmiecione z ginących za obłokami szczytów Monte Bardia i Monte Pizzinnu, atramontana wyrywając się z bladych pieczar Monte Albo, wtórowała, przez noc całą, precz, do rozświtu, budząc echa wspomnień, żalów, rozpaczy...
W głosy te wsłuchana Sylwestra rozumiała je doskonale, lecz w półdrzemce zacisznej swej celi, wołała im nie odpowiadać, szepcąc długie pacierze, za spokój tułaczej duszy, co jęki swe i zaklęcia rzucała w fale, od morza, od północy płynących wichrów.
Na kominku płonął ogień. Fiołkowe, białem ramowane płomienie, wyskakiwały z żarzących się pod białawemi popiołami węgli. Na bladą twarz Madonny, Carpacia, padały odblaski czerwone, od jesiennych niby zachodów.
Wyżej, w szarej swej niszy, alabastrowa Madonna, zdawała się bardziej jeszcze przezroczystą, a na białym, jak śnieg gęsto zbity, sarkofagu, krwawiło się serce. Płomień z kominka nie dosięgał tak wysoko, omijał to serce, a płomienie miłosierdzia i miłości zdawały się tu gasnąć.
W poranki zimowe, gdy niebo opuszczało się białawe, a szrony srebrzyły gałązki, brylantami osypywały mur, ogradzający pustelnię, Sylwestra, siadując przed