Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/94

Ta strona została przepisana.

kominkiem, po kawie z mlekiem i słodkiemi ciastkami, szyjąc koszulki i robiąc pończoszki dla ubogich dzieci, napawała się spokojem ciepłej swej celi i zdawało się jej, że wówczas to właśnie, odrywa się od ziemi, zbliża ku Bogu najlepszemu, dziękując Mu za to oderwanie, obejmującą ją senną obojętność na wszystko i wszystkich. Byłyżby to błogie skutki łaski? Myśl i serce pustelnicy milczały, zapomnienia pełne.
Z wiosną... Z wiosną bywało inaczej. Po skrawku pogodnego, głębokiego nieba, mknęły skrzydła jaskółek, a na roztajałym gruncie dziedzińca wysokim murem okolonego, zieleniała tu i owdzie trawa, chociaż śnieg leżał jeszcze zapomniany po wilgotnych i ciemnych kątach.. Wierzch obmurowania lśnił się od jeżących się na nim, wiosennym deszczem spłukanych, kawałków szkła. Słoneczne promienie dosięgały granitowych obramowań okien pustelni, a na najwyższych gałęziach wielkiego orzechowego drzewa, rosnącego obok rodzicielskiego domu, rozwijały się blado-zielone liście.
Lekkie powiewy wiatru przynosiły woń kwitnących migdałów, pęczniejących na kwiat żywopłotów, brzóz cisnących się wzdłuż strumienia, łąk na rozkwicie, wiosennym deszczem napęczniałej ziemi, ziarn kiełkujących. Skowronek pierwsze wydzwaniał piosenki. Czasem ozwała się kukułka; dolatywały śmiechy i nawoływania dzieci, szukających w zaroślach gniazd i jaj. Wiatry przycichły, nie gwarzyły o zmroku, a w uroczystej ciszy krótkich nocy, gwiazdy mieniły się złoto-zielonkawe, różowawe, na turkusowem tle niebios; księżyc roz-