Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/95

Ta strona została przepisana.

lewał światło, podobne do potoków roztopionego srebra, a z samego uśpienia wszechrzeczy, z ciszy samej, hymn życia i miłości bił aż w niebo.
Teraz Sylwestra miała sen mniej spokojny, a krótkie marcowe noce budziły ją cichemi szmery; brzaski jutrzenki mieszały się niepokojąco z ostatniemi błyskami miesiąca. Dłużyły się dnie cieple. Po niebie, niby stada trzód wełnistych, kłębiły się białawe obłoki. Wyżej, lazury pogłębiały się, wzmagały, a pustelnicę zdejmował niepokój jakiś, budziły się niewysłowione tęsknoty: do powietrza, potrzeby ruchu, — przypominały się rodzicielskie pastwiska, pasieki, szałasy i letnie pobyty w dalszych fermach — tancas, przypominały góry, z ich przenikliwemu aromatami, gaje, dni świąteczne1, rozbrzmiewały starodawnemu kantyczkami, śpiewanemu przez ludność pasterską, wieśniaczą, piosnki góralskie, srebrzyste dźwięki dzwoneczków, pasących się w górach trzód owiec.
Jednego popołudnia, pierwszych dni kwietnia, na tacy, na której podano jej, przez koło, kawę, znalazła stronnicę kalendarza z podkreśloną czerwonym ołówkiem datą. Sylwestra zrozumiała, że się ma przygotować do spowiedzi i ucieszyła się na myśl, że ją odwiedzi jej spowiednik, wuj zio Prete, który pozostał jedynym pomiędzy nią a światem łącznikiem. Przez niego dochodziły ją od czasu do czasu, skąpe z zewnątrz wieści. Stłumiła jednak szybko tę nazbyt światową radość, szukając pobożniejszych myśli w swej kapliczce. Winna była przygotować się do godnego przyjęcia sakra-