Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/98

Ta strona została przepisana.

si i biodra nie rozwinięte, pod długą, fałdzistą, czarną, zakonną suknią.
Odstawiwszy na miejsce amforę z oliwą, wyszła z kaplicy, skłoniwszy się głęboko przed ołtarzem.
Przy kole czuć było smakowity zapach zwierzyny.
— Stefan chodził na polowanie, — pomyślała.
Wraz ze zwierzyną był lekki torcik z twarogiem i szafranem.
— Przygotowują wielkanocne przysmaki, — myślała i powszednie te drobiazgi potrąciły znów o falę wspomnień.
Po wieczerzy, idąc zamknąć wychodzące na dziedziniec drzwi swej celi, wychyliła się za nie. Powietrze było tak ciepłe i wonne, że zechciało się jej wyjść z pokoju. Usiadła na zewnętrznem, wystającem oramowaniu nizkiego, we framudze zagłębionego okna, a wsparłszy czoło o żelazną jego kratę, usiłowała modlić się. Purpurowe wargi powtarzały słowa, do których nawykły, lecz myśl odbiegała daleko ku odbiegłym radościom, wspomnieniom...
Co się działo, tam, za wysokim murem, pod jasnością gwiazd zlekka przysłoniętych białawemi obłoczkami i nadających krajobrazowi wygląd zaczarowany, a murom wysokim użyczających tajemniczości rzeczy śnionych?
Czy już rozkwitły fijolki w ogrodach rodzicielskiego domu, i w sąsiednich, a tak dalekich, niedostępnych dla niej ogrodach? Świeżość wieczorna pachniała wilgocią