Strona:Grazia Deledda - Sprawiedliwość.djvu/99

Ta strona została przepisana.

sadzawki pod wierzbami, rozwijającemi się liśćmi orzechów i topoli.
— Co się tam działo, po za Wysokiem tem, ślepem obmurowaniem? Dom rodzicielski popadał w bezład pod rządami sług chciwych i niesumiennych? Może się Stefan w kim zakochał? Czy ojciec zawsze tak dziwaczy? Może, wraz z wzmagającą się starością, słabną w jego sercu namiętności, topnieją nałogi stare, rozpraszają się dawne nienawiści, zaciętość, świadome i nieświadome okrucieństwo? Czy pamięta jeszcze o córce swej — pustelnicy?
Coś ją ściskało za gardło. Wracało pognębienie, od którego otrząsła się była, w przedwieczornej modlitwie. Przymknęła oczy, jak gdyby je raziła nawet łagodna jasność gwiazd, mrugających po za wieczornym oparem.
W myśli jej cisnęły się pytania.
— Co tam, jak? Czy przycichły posądzenia, niechęci, gniewy? Kto górą: nienawiść szkalowana, czy gwałt i sprzedajnych świadków głosy? A On...
Zaledwie ostatnie to pytanie powstało wyraźnie w jej myśli, dłonie Sylwestry zadrżały, zachmurzone pochyliło się czoło, a drżenie, rozchodząc się po szczupłych ramionach, udzieliło się zaciskającym się spazmatycznie wargom, powiekom opadającym i przysłaniającym oczy. Z pod długich, drżących rzęs, pełne i rzadkie zrazu, coraz rzęsistsze potem, zaczęły spływać łzy, których gorycz osiadała na ustach nie szukających już