Strona:Gustaw Daniłowski - Lili.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

Rzucił jej na szyję sznur mieniących się w słońcu, jak rosa, pereł.
— Brunonie, to musi bardzo drogo kosztować i po co?
— Tanie nie jest, ale to nie traci wartości. Zresztą, gdzież takie perełki mogą czuć się lepiej, niż zdobiąc twój gors i szyję!
— No, to dziękuję, ale proszę bardzo na przyszłość...
Zrobiło jej się nagle słabo i poczuła lekki atak duszności, do którego się jednak nie przyznała, nie chcąc psuć humoru Brunonowi, który był w szczególnie dobrem usposobieniu, gdyż skończył tego dnia projekt i był ze swej pracy zadowolony.
— Tu będą ulice — pokazywał jej — tu domy, między którymi tworzy się duży plac, nad którym trzeba się naradzić, tu, widzisz, sklepy, a na rogu prawdopodobnie wielka kawiarnia. Po trotuarze snują się tłumy ludzi — począł kreślić sylwetki rozmaitych typów. — Tu — nakreślił kapelusz z piórem — poważna dama,