pie wydawały się piękne, ale tu, przy pani, straciły urok.
— Dziękuję, cudowne! — odparła Lili, podając mu obie ręce.
Załęski ucałował je i rzekł:
— Dlaczego nie jestem architektem lub choćby pokojowym malarzem! Miałbym może choć szczyptę nadziei. Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak prosić o serdeczną życzliwość i przyjaźń.
— Ależ i owszem — uśmiechała mu się mile Lili, pozwalając przytrzymać dłużej dłonie.
— W takim razie pani nie odmówi — wydobył jakiś przypominający sfastykę złoty żetonik — to jest amulet, którym nabył, bawiąc na Wschodzie; ma przynosić szczęście: mnie nie przyniósł, może przyniesie pani, lub komu z jej blizkich.
— Panie Zygmuncie — rzekła Lili szczerze wzruszona — stawia mnie pan w kłopotliwem położeniu; nie przyjąć nie mogę, a odwdzięczyć się nie potrafię.
Strona:Gustaw Daniłowski - Lili.djvu/108
Ta strona została uwierzytelniona.