— Gdzie Lili, jak... — począł się żywo dopytywać poeta.
Brunon rozłożył bezradnie ręce.
— Silnie rozwinięta wada serca; o radykalnem wyleczeniu nie może być mowy. Rozgość się tu, a ja pójdę ją przygotować, bo każde żywsze wzruszenie... — urwał, dosłyszawszy ciche dzwonienie. — Zaczekaj tu — i poszedł do Lili.
— Rozmawiałeś z kimś, Brunonie. Może to Stefan?!
— Tak — odparł Brunon.
— No to proś go — chwyciła lusterko, poprawiła włosy i koronki koszuli, umieściła wysoko poduszki tak, że prawie siadła na łóżku.
— Stef — wyciągnęła ku poecie ręce, a gdy pochylił się, by dłoń ucałować, przytuliła jego głowę do piersi i gładziła przez chwilę jego miękkie włosy, potem spojrzała trochę winowajczo na stroskaną twarz Brunona i rzekła:
— Odsuńcie mi łóżko. Ot tak, dobrze. Siadajcie po obu bokach tak, jak teraz —
Strona:Gustaw Daniłowski - Lili.djvu/136
Ta strona została uwierzytelniona.