Strona:Gustaw Daniłowski - Lili.djvu/138

Ta strona została uwierzytelniona.

łabym znowu widzieć figlarne ogniki w twych źrenicach, bo Stef, niema już rady, ma nieuleczalnie smutne oczy. Ale chyba teraz widzisz, mój niedowiarku, że istotnie nie mogłam przyjechać, choć chciałam. Mogę cię przekonać: gdzieś musi stać zupełnie gotowa do drogi walizka, którą spakowałam — dosłownie — w pocie czoła. Miałam właśnie wkładać płaszcz, kiedy mnie to chwyciło...
— Za dużo mówisz, Lili — wtrącił Brunon.
— Dziś tylko, dziś tylko, proszę! — chwyciła go i pocałowała nagle w rękę, a potem, zwracając się do Stefa, rzekła:
— Brunon to tak, jak ojciec, a ty niby syn, a ja to niby córka i matka, a chciałabym być obu siostrą i szczęściem rodzeństwa, a nie tem zmartwieniem, jakiem jestem, bom chora i płocha — dodała, przymykając oczy. Stef, ty musisz być głodny?
— Ależ nie...
— Napewno, ja cię znam, same pa-