pierosy w drodze. Weź go nakarm, Brunonie, a ja się tymczasem ogarnę. Czuję się dziś świetnie. Zobaczycie, że jeszcze tańczyć będę! — poczęła się uśmiechać.
Gdy wrócili, zastali ją uczesaną, w różowej matince, z twarzą niezwykle świeżą, zaróżowioną nikłym, podskórnym rumieńcem, który nagle wrócił na jej wybladłe, niby liliowe płatki, policzki.
— Widzicie, że jestem jeszcze do ludzi podobną — obrzuciła ich wesołem spojrzeniem.
— Cieszy mię nie to, żeś piękną, bo jesteś nią zawsze, ale, że czujesz się zdrowszą — uradował się Brunon.
Stefan w milczeniu pochłaniał ją oczyma, czując, jak wzbierają w nim tłumione długo krwi instynkty. Lili zapłoniła się lekko i spuściła oczy, gdyż odgadła wymowę jego spojrzeń.
I gdy Brunon pożegnał ją, by wpaść do biura, ścisnęła poetę mocno za rękę i zaczęła mówić pospiesznie:
Strona:Gustaw Daniłowski - Lili.djvu/139
Ta strona została uwierzytelniona.