Strona:Gustaw Daniłowski - Lili.djvu/145

Ta strona została uwierzytelniona.

pliwości, podsycanych wyobraźnią, obsiadało mnie, jak roje os, gryzło mnie, więc stawałem się zjadliwy.
Nie przypuszczałem, że jesteś obłożnie chora. Ale to wszystko minęło, jak i twoja słabość minie... Podniesiemy cię, choćbyśmy musieli na głowie stanąć.
— O, Stef! — chwyciła go za obie ręce — dziękuję ci za to „my“! Widzisz, jak szybko zjawiło się na ustach to dobre słowo, a co będzie po miesiącach, latach współżycia! Nie jesteśmy starzy, mamy dużo czasu przed sobą. Polubisz Brunona... A otóż i on — dodała radośnie, słysząc jego kroki.
— No — rzekł, wchodząc zamaszyście, Brunon — załatwiłem dziś moc interesów. Chodź, Stefan, do stołu!
— Nie, tu stół przynieście, będziemy jeść razem; czuję, że mam dziś świetny apetyt... A myśmy też świetnie załatwili pewne interesy i doszliśmy do znakomitych rezultatów — spojrzała z wdzięcznością na Stefana.
— Brunonie, popraw mi poduszkę,