się po jej twarzy, po ramionach i ażurach cienkiego batystu.
— Lili — posłyszała kiedyś z jego piersi wydzierający się nabrzmiały namiętnością głos i poczuła się prawie przerażona.
— Stef, zlituj się nade mną!... Ja wiem, ja rozumiem... jabym może sama... ale, słuchaj, nie mogę... to jest niemożliwe... przynajmniej teraz jeszcze. — W głosie odzywały się akcenty zgrozy:
— Nie jesteśmy przecież sami, o Boże! — zakryła twarz rękami — jestem, jak w ciemnościach, nic nie wiem, Stef...
Nie broniła się już, ręce jej oplątały się wokoło jego szyi, a gdy począł ją zacałowywać, osunęła mu się na ramionach, półotwarte usta jęły chwytać łapczywie oddechy i zaczęła nagle łopotać się w jego rękach i szarpać tak dziwnie, że poeta ochłonął.
Był to nowy, krótki, niezwykle silny atak. Przerażony Stefan zbudził Brunona i przesiedzieli wspólnie do rana po
Strona:Gustaw Daniłowski - Lili.djvu/155
Ta strona została uwierzytelniona.