— Tak, ale widzisz jest sprawa, o którą mi jest przykro potrącać, a która ją całkowicie pochłania i jest źródłem jej ustawicznej udręki. Właśnie mówiliśmy dużo o tem.
— O czem? — spytał głucho Brunon i twarz jego zrobiła się surową.
— Mówiła — począł Stefan zmienionym głosem i jakby w jakiemś roztargnieniu — mówiła, że winniśmy jej pomódz wydźwignąć na jasność słońca nasze, to jest jej szczęście, że winniśmy się porozumieć i postawić jasno sprawę, niejako polubownie załatwić między sobą ten spór.
— Jaki spór?
— No... o jej serce... o miłość...
— Do czego to wszystko zmierza? — podniósł się z krzesła Brunon, odwrócił się do okna i oparł się ciężko o parapet.
Stefan milczał.
Czołgała się ciężko długa chwila ciszy.
— Mów dalej — przerwał ciszę Brunon, chłodząc czoło o szybę.
Strona:Gustaw Daniłowski - Lili.djvu/159
Ta strona została uwierzytelniona.