Strona:Gustaw Daniłowski - Lili.djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.

„kapitalny, łebski kawał!“ Patrz — rzekła, biorąc za rękę Stefana — jakie to wątłe, nerwowe, wyczulone ręce! Czyż można się takiemi przebijać przez życie? Można tylko skrzydłem ponad niem przelecieć! To też ilekroć wypadnie Stefanowi kroczyć po ziemi, tyś go powinien mocnemi ramionami podtrzymywać.
— No, ale my tu gadamy, projektujemy, a ja nie wiem, jak się ty dziś czujesz — przerwał Brunon.
— Jestem tylko trochę osłabiona i senna, jak marmotka.
— A apetyt?
— Dużo, zdaje się, zjadłam. Prawda, Stef?
— Tak, trochę — nie uważałem.
— Wyobraź sobie, że to było, jak kot napłakał. Oj, Lili, żaden doktór nie poradzi, jeżeli człowiek sam sobie pomódz nie chce.
— Pamiętaj, Stef, że ją trzeba pilnować, jak dziecko, w dodatku dziecko rozpieszczone.
— To daj klapsa — nadstawiła Lili