swą małą, delikatną dłoń, a gdy ją odwróciła pod światło, Stefan zauważył, że jest niezwykle biała, prawie przezroczysta... Drgnął i przeszył go lęk, ręka ta bowiem wydała mu się blizką śmierci.
Tegoż uczucia doświadczył Brunon. Trzymał ją chwilę, wpatrując się jakby w drogocenną jakąś pamiątkę, oczy mu zaszły łzami, powstał raptem i wyszedł.
W pokoju zapanowała wielka cisza, przepełniona smutkiem.
Lili przymknęła oczy i leżała nieruchomo, a jej blada twarz w otoczeniu trochę rozwichrzonych włosów wyglądała, jak kamea w złotej oprawie.
Regularne jej rysy, wysubtelnione cierpieniem, czyniły wrażenie jakiegoś nieziemskiego zjawiska, tkwiło w nich jednak wzruszające piękno, pełen melancholii czar i ten zagadkowy urok, który miewają nawiedzające w snach nieplastyczne, jednak dostatecznie wyraźne marzenia.
— Śpi! — szepnął Stefan, kładąc palec na ustach, gdy na progu stanął Brunon.
Strona:Gustaw Daniłowski - Lili.djvu/171
Ta strona została uwierzytelniona.