Strona:Gustaw Daniłowski - Lili.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.

jąc przechodniów, wreszcie zdyszany padał na ławkę, drżąc cały wewnętrznie.
Alejami tymczasem snuły się tłumy i od czasu do czasu w ażurowych pończochach, w płytkich pantofelkach, w jaskrawych kapeluszach mijały go wymalowane, zaszłe w lata kokoty, dobrze zbudowane, dojrzałe kobiety, i młode, krótko ubrane, czasem à la bébé, z puszczonymi warkoczami dziewczęta. Na wszystkich jednak twarzach dostrzegał pewną, jakby chorobliwą polewę, coś niezdrowego, a w oczach bezczelnie zalotnych przyczajoną ponurą senność.
— Te przynajmniej są szczere! — myślał Świda.
Powoli poznał je z widzenia wszystkie i z daleka rozróżniał każdą po kapeluszu, ruchach i sposobie unoszenia sukni.
— Nie jedna Lili na świecie — powtarzał coraz częściej, ilekroć zbliżała się któraś z przystojniejszych, ale nie miał sił podnieść się z ławki i tak mijały kolejno, by po pewnym czasie prze-