przeczuwałam, że my się wkrótce gdzieś blizko znajdziemy. Nie wiem, czemu, ale mi się ciągle zdawało, że to się stanie, stać musi... Ja prawdę pisałam, że mi cię żal okropnie i że ten żal wzrastać będzie... Tęskniłam...
— Lili — zabrzmiał głos Brunona — statek dziś o 10-tej wyrusza, następny za dwa tygodnie, mamy więc tylko parę godzin czasu. Idę zamówić kabiny.
— Weź tylko jedną! — szybko rzuciła Lili.
A na jego przeciągłe — Co? — odprowadziła go na bok i zaczęła mówić szybko i jakby w uniesieniu:
— Jedź sam... Ja go nie mogę tak zostawić, muszę z nim porozmawiać, rozgadać się serdecznie... Dziwię się, że tego nie rozumiesz.
— Sam nie pojadę — rzekł twardo Brunon, a potem rysy jego twarzy jakby się rozprzęgły. — Nie będę ci przeszkadzał w tej rozmowie — dodał łagodniej.
— Nie... słuchaj, jedź koniecznie. Czuję, że nie możemy być teraz jeszcze
Strona:Gustaw Daniłowski - Lili.djvu/41
Ta strona została uwierzytelniona.