Strona:Gustaw Daniłowski - Lili.djvu/55

Ta strona została uwierzytelniona.

wreszcie na zapytanie. — Ty płaczesz? — dodał, spostrzegłszy łzy.
— Tak, trochę... nie wiem sama... ale to zaraz przejdzie... głupia jestem — westchnęła, odgarnęła włosy i wymówiła z cichym uśmiechem:
— Mam taki jeden mój jedyny smutek, który się we mnie czasem odzywa, a nieraz bardzo dotkliwie.
Świda milczał w jakiemś mętnem poczuciu winy, które rozwiało się, jak mgła, na widok wyrastającego z morza w łunach zachodu miasta.
Paliły się jasnym ogniem szczyty i wieże kościołów, żarzyły się blachy dachów, różową poświatą świeciły marmury, ogniste błyski migotały po falach.
Ogarnięci jednem wzruszeniem zachwytu wpłynęli w Wielki Kanał i nagle skręcili w wązkie jego rozgałęzienie, gdzie wszystko, jak zdmuchnięte, raptem zagasło.
— Szkoda! — szepnęli prawie równocześnie, jak zbudzeni.