Strona:Gustaw Daniłowski - Lili.djvu/61

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dobranoc! — wymówił głucho Świda. Cofnął się od progu z westchnieniem do siebie, rozebrał się, zapalił świecę i leżał nieruchomo z zaciśniętemi oczyma i jakby w zesztywnieniu całego ciała.
Nagle, jakby wicher wionął w pokój, zdmuchnięta świeca zgasła i owinęły go ciepłe, pełne ramiona.
— Lili! — krzyknął.
— Och, ty niedobry — szeptała — jeszcze przed chwilą byłeś gniewny, prawda?
— Tak!
— To może pójść sobie? — mówiła, tuląc się.
Ale Świda nie był w stanie nic mówić, usta zalewała słodycz jej pocałunków i dopiero, gdy minął zenit rozkoszny, po momentach odurzenia, zapalił świecę i patrzył z tkliwością na jej przytuloną do ramienia różową, w złotych poplątanych lokach twarz i wpółotwarte jeszcze, pełne krwi usta, na jej przy-