Strona:Gustaw Daniłowski - Lili.djvu/63

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie trzeba dzisiaj — szepnęła Lili — potem... jutro, kiedyś, trochę odwykłam od twych miłych szaleństw — odsłoniła omglone źrenice, przetarła błękit oczu i ciągnęła, patrząc już jasno:
— Wiesz, że masz jakiś dziwny dar przyprawiania o zawrót głowy słowami, w ustach twych wyrazy przybierają postać realnych istnień, jakby nowych ucieleśnionych wdzięków, które muskają jakby delikatne, wilgotne, pachnące kwiaty... O znasz ty — pocałowała go gorąco — tę swojej wymowy moc i urok i powiem ci — dodała — cichutko, pod wielkim sekretem, że nawet lubię te twoje śmiałe, nieco drastyczne, rozdmuchujące ogień we krwi, powiedzenia...
Umilkła i dodała po pauzie:
— Wyznaj, czy czynisz to świadomie?
— Czy świadomie? — poeta się zamyślił. — Chyba nie. Fale wzruszenia wynoszą to ze mnie, z najgłębszych pokładów instynków to samo się ze mnie dobywa, tobą się zdobi ten mój głos, a że