szona, i głosem prawie przerażonym, cała w krwawym rumieńcu, jęknęła:
— Coś ty zrobił, Stef!... jak mogłeś! — zaniosła się od płaczu i wybiegła do siebie.
Na kilka dni zapanowały mocno naciągnięte stosunki; poeta chodził, jak struty, Lili czuła się ciągle onieśmielona.
Świda pierwszy poczuł się głęboko winnym; długo namyślał się, jak błąd naprawić, złe słowo cofnąć, wreszcie pewnego wieczoru ukląkł, ogarnął jej nogi i począł mówić silnie wzruszonym głosem:
— Lili, tyś mnie nie zrozumiała. Miałem na myśli jedynie zalety ducha, charakteru, niezręcznie się wyraziłem, mówiłem jedynie o sferze sentymentu... językbym sobie kazał uciąć, że mi się tak niefortunnie zwinął... Słuchaj, nie będziemy już o tem mówili nigdy, nigdy... Zapomnij i ja postaram się zapomnieć o wszystkiem; będę cię witał zawsze tak, jakbyś wróciła z dalekiej podróży, choć
Strona:Gustaw Daniłowski - Lili.djvu/71
Ta strona została uwierzytelniona.