po schodkach jedynej stromej uliczki, którą ściskały tak wysokie mury, że jeno wspiąwszy się na palce, mógł zobaczyć ruchome piaski poprzecinane wąskimi paskami wody, to wsiąkającej w ziemią, to znowu zjawiającej się wraz z nową falą co się rozbiła na brzegu. Prócz tego dojrzeć mógł jeszcze jeno ruinę położoną na północ.
Wysoko stercząca na skale jak Mont-Saint-Michel, ruina Tombolaine była trupem warowni, pustką niezamieszkałą, osadzoną przed wiekami na bloku wapiennym, dziś przeżartym przez fale, okrytym mchami i złożem startych na proch muszel. Wszystko zjawiło się więźniowi jak przy świetle błyskawicy, przemknęło, niby wizya przez duszą, w następnej chwili stał już u wieży Klaudyi, na przeciw bramy otwartej, niby czarna paszcza, szczerzącej zęby żelaznej bramy. Miał jeszcze czas pobieżnie zmierzyć oczyma wysokość fasady opactwa i grubość murów. Mało obchodziła go architektura, i teraz na tą bastyllę patrzył ze złością i pogardą, a w duszy uczuł dawną nienawiść do gotyku, który był mu zawsze wyobrażeniem ucisku i niewoli. Nie cierpiał go na równi z romantyzmem, upatrując w nim jeno nawrót do kultu czasów złych, czasów cierpienia.
Poddał się z musu całemu ceremoniałowi administracyjnemu, został wpisany do ksiąg, wszedł niejako do inwentarza kamiennego grobowca i wreszcie odbywszy długą procesyą, znalazł się w małej kaźni, „przybytku wieczystego wygnania“. Niesłychaną musiał przejść ilość schodów zimnych i stromych, minąć sklepiste przejścia i krużganki, prowadzono go przez podwórza, gdzie ze