Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/105

Ta strona została przepisana.

sterczących w powietrzu rynien kapała woda, rozbijając się na tysiące kropli na kamiennych płytach. Dyrektor przyjął go grzecznie, nawet słodko. Dobrodusznie wyglądał ze swym okrągłym brzuszkiem i uśmiechem na ustach. I znowu zaskrzypiało pióro po papierze, nababrano parę słów w wielkim rejestrze, znowu kilkadziesiąt kroków po krętych schodach i drzwi się otwarły. Oczom przybyłego ukazała się cela kształtu nieregularnego, mająca może z dziesięć metrów kwadratowych, piec przy drzwiach i wąskie okno na drugim końcu, zasłonięte gęstą kratą, wpuszczone w tak gruby mur, że i połowy tego światła nie dawało co dać mogło. W tej to klatce należało żyć... żyć do śmierci. Zgrzytła zasuwka u drzwi, brzękła kłódka, między życiem a Blanquim stanęła straszna, niezwyciężona zapora niewoli.

XLIV.

Mija dzień, drugi, snuje się szereg dni, tydzień, przybywa jeden tydzień po drugim, czas wyciąga się w lata. Stanęło życie, co trwa w bezruchu, nie mija czas, bo minuta, która upływa nie zaczęła się nigdy i nigdy nie skończy. Niema jej czem zmierzyć. Niema rozrywki, zmiany, niepokoju o przyszłość, nawet przyszłości, nawet strachu niespodzianego. Los znany naprzód, życie, to jest to, co zeń pozostało unormowane przez urzędnika w purpurowej todze, obszytej gronostajem. Deliberowano poważnie nad tem i zawyrokowano, ile metrów przestrzeni będzie zajmował, o których godzinach będzie jadł, w jakich chwilach w nocy zrywać się będzie z pościeli na szczęk klucza i tentniące kroki kluczników i rontów wojskowych, ile powietrza może