wozu, ciągnionego z mozołem po grząskim mule przez konia o rozwichrzonej grzywie. Takie jeno zjawiska czasem pozwalają spocząć zmęczonym oczom i wtedy jeno jest czem zmierzyć przestrzeń.
Życie, ujęte w grube, brutalne mury fortecy, przejawia się jeno na jedynej ulicy, zwanej pryncypalną. Biedna ta pryncypalna ulica ma szerokość sporego korytarza, a domy, zdają się spinać po jej schodach w górę, mają miny, jakby się potrącały, podpierały, kłóciły się o pierwszeństwo, przyczem dachy, niby kapelusze, spadają jednym na oczy, innym zsuwają się na plecy. Stu mieszkańców tej miejscowości biega przez cały dzień jak po drabinie, w górę i na dół, całem ich zajęciem jest połów ryb, uprawa nędznych, zawieszonych na skale, niby jaskółcze gniazda, ogródków i noszenia w konewkach wody, po którą trzeba nieraz chodzić o sześć kilometrów.
Więzień ma przed oczyma jeno te przejawy wiecznie jednostajnej egzystencyi biedaków. A jednak w porównaniu z życiem w kaźni, rozpamiętywaniem przeszłości z oczyma w dal wbitemi, rękami co z całej siły ściskają sztaby kraty, chodzeniem bezustannem tam i napowrót, na kształt dzikiego zwierza, to mało urozmaicone i ciche życie wydaje się wolnem, śmiałem, pełnem nadziei, zaś kilkudziesięciu biedaków, ludzkością. W kaźni wieczyście jedno. Idziesz z kąta i zawracasz przy ścianie, potem do drzwi, w które zazwyczaj się kopie, ręce obmacują w następnej chwili przeciwległą ścianę, głowa podnosi i dziwisz się czemu tak daleko do sufitu. W porównaniu