wąskich korytarzach, zbudziły się echa drzemiące od jakiegoś czasu.
Martin Noel chciał pożyczyć od Barbésa dziesięć franków. Ofiarował mu się z pożyczką dyrektor więzienia. Martin Noel odmówił. I oto cóż za kara? Winowajcę ront kluczników budzi po kilkanaście razy w ciągu nocy. Przykładają mu latarnię wprost do ucz i śmieją, gdy się zrywa przerażony. Więźnia to wreszcie poczyna gniewać, pada jedno, drugie ostre słowo, klucznicy porywają go za włosy, ciągną po ziemi, biją. Trwa to pół nocy i rozpoczyna się następnego ranka na nowo. Tym razem oprawcy ciągną więźnia, nie za włosy, ale za nogi a głowa dudni po kamiennych schodach galeryi, zwanej „galeryą Montgomery“, wlecze się po flizach szeregu krypt, i znów tłucze z jękiem o stopnie schodów, wiodących do kazamat podziemnych.
Nareszcie potłuczony, okrwawiony, skopany Martin Noel znalazł się w jednej z owych czarnych nor. Lodowata woda cieknie strumieniami z powały i ścian. Trzeba leżeć, siedzieć, wogóle być skurczonym, bo sklepienie ledwo metr oddalone od granitowej podłogi. Powietrze i światło dochodzą jeno z kurytarza, który wydaje się być ścieżką cmentarza, do której z prawej i lewej strony przytykają otwarte groby.
Nie panują tu już szczury, o nie. Zostały wyparte przez pchły. I temu to robactwu, snującemu się w krociach tysięcy, bezbronny więzień wydany jest na łup. Ale i tego jeszcze mało. Nogi Martin Noela zakuto w łańcuch, umocowany w murze. Ogniwa żelazne wpiły się w ciało, wcisnęły w nie, otarły skórę, odsłoniły muszkuły, nerwy, kości nawet. Musiał leżeć na brzuchu, jeść czarny chleb, pić brudną wodę, stawianą w naczyniu tuż przed jego twarzą, twarzą półmartwą męczennika.
Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/116
Ta strona została przepisana.