Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/125

Ta strona została przepisana.

zmieniła, jaka blada! Nogi jej sztywne, ściśnięte razem, jak je ułożono na śmiertelnej pościeli, ręce wyciągnięte wzdłuż ciała chude i nagie, cała zresztą strasznie wysoka i chuda, zbliża się, idzie, czasem znika, ale po chwili zjawia się jeszcze bliżej. Wraz z przypływem morza postępuje naprzód, dopływa aż do kraty, szuka wejścia, cofa się i zbliża, twarz jej to zjawia się, to znika, rozpływa w mgłę białą i znowu występuje wyraźnie, a na twarzy jakby wyraz żalu, że miłość się skończyła, jakby wymówka, że trwała tak krótko. Włosy jej zwite w warkocze zwisają na dół, jakby wodą przesiąkłe włosy topielicy; czarne oczy mają połysk szklisty, przezroczystość martwą okien, nieoświetlonych połyskiem wewnętrznych świateł. Już teraz nic jej nie będzie przeszkodą, ni straże, ni kraty, ni zamki. Rozpływa się, rozprasza w gęsty opar, czy dym, zatraca swe kształty, przestaje na chwilę istnieć, ale wnet kondenzuje, zestala, już blizko, już w kaźni. I oto znów jest z mężem, znowu jest mu wierną towarzyszką. Tylko daremnieby wyciągnąć ręce, chcieć ją pochwycić w ramiona i przycisnąć do serca. Wróciła niedotykalną.

LIX.

I odtąd Blanqui nie był sam. O tych samych niemal godzinach zjawiała się ona, ta, której się żywej doczekać nie mógł. Żył z umarłą, oswoił się z faktem śmierci, tak, że przestała dlań istnieć. Gdy tylko mrok począł gasić barwy i przysłaniać gazą czerni świat cały wokół, na niebie poczęły mu się okazywać przedziwne zjawy, niby chmury co ciągle zmieniają kształty. Nie potrzebował ich wywoływać. Na tle tych przemian przy-